Droga Przyjaźni Polsko-Czeskiej, albo Karkonosze na weekend

Na pierwszy weekend sierpnia zaplanowaliśmy nadrobienie kilku nieprzetartych przez nas szlaków tatrzańskich, ale przeszkodziła nam pogoda, a właściwie jej prognoza. Kiedy w połowie tygodnia zobaczyliśmy zapowiedzi deszczu, postanowiliśmy zamienić Tatry na inne pasmo, które nie dość że oferowało perspektywę lepszej pogody, to jeszcze leży dużo bliżej moich rodziców, do których wybraliśmy się się tuż przed weekendem.

W Karkonoszach, bo nich mowa, byłam ostatnio podczas klasowej wycieczki w liceum. W ostatnich latach wracałam kilka razy w Sudety, ale tylko w niższe partie (Góry Stołowe, Izery, Góry Sowie). Kiedy więc pojawiła się przed nami perspektywa spędzenia weekendu w Karkonoszach, pomyślałam o Drodze Przyjaźni Polsko-Czeskiej. Pasjonaci historii mogą kojarzyć Drogę jako miejsce spotkań i współpracy polskich i czechosłowackich intelektualistów, ale dla górołazów to po prostu szlak turystyczny. 27,7 km ze Szrenicy na Przełęcz Okraj. My, ze względu na walory widokowe, postanowiliśmy nieco skrócić ten szlak i pominąć 3 km, wspinając się na Śnieżkę z Karpacza przez Przełęcz Sowią, zamiast z Kowar i przez Okraj. Natomiast ze względu na ograniczenia czasowe całą wycieczkę podzieliliśmy na dwa dni: Karpacz-Przełęcz Sowia-Śnieżka-Szpindlerowa Bouda, a następnie Szpindlerowa-Szrenica. Ostatniego dnia postanowiliśmy też skrócić zejście i ze Szrenicy do Szklarskiej Poręby zjechać wyciągiem.

Odcinek 1:

W nocy przed naszym przyjazdem w całych Karkonoszach solidnie padało, więc rano nad górami unosiły się jeszcze mgły i trochę chmur. W samym Karpaczu o godzinie 9 (wtedy zaczęliśmy marsz z Białego Jaru) zaczynało już wychodzić słońce, ale im bliżej Sowiej Przełęczy, tym mniej było widać. Dostaliśmy się wreszcie na przełęcz i potem na Czarny Grzbiet, ale praktycznie do Domu Śląskiego widzieliśmy tylko chmury przepływające przez grzbiet. Od czasu do czasu wychodziło słońce, były dwa albo trzy momenty, kiedy przez chwilę było widać doliny po polskiej lub czeskiej stronie, ale zasadniczo widoczność była słaba, więc wybór trasy przez Czarny Grzbiet dla widoków akurat tego dnia nie miał sensu. Udało nam się za to ominąć tłumy, na które trafiliśmy dopiero na Drodze Jubileuszowej.

Na samej Śnieżce było zimno (5,3 stopnia Celsjusza) i tłoczno, tym bardziej, że restauracja w obserwatorium na szczycie… jest zamknięta! Byłam srogo zawiedziona, bo liczyłam na ciepły obiad (edit – remont ma trwać do 2025 roku). Póki co, musieliśmy się obejść herbatą z budki Poczty Czeskiej (również na szczycie – oferują też zupę gulasz i hot-dogi, ale nie skusiliśmy się na te dania), a po chwili uciekaliśmy na dół, do Domu Śląskiego (również Drogą Jubileuszową, ponieważ w wakacje droga zakosami jest jednokierunkowa, można nią jedynie wchodzić na Śnieżkę).

W schronisku, jak to w schronisku – tłoczno i głośno. Czekaliśmy w gigantycznej kolejce, żeby zamówić obiad, ale poszło nadspodziewanie szybko (co jest zapewne zasługą trzech kas, sporej liczby pracowników oraz wydawania numerów do zamówień). Po dłuższej przerwie chmury zupełnie się rozwiały i aż do Szpindlerowej Boudy mogliśmy podziwiać widoki. Na wspólnym odcinku szlaku czerwonego i niebieskiego (który jest zasadniczo szeroką drogą wyłożoną płaskimi kamieniami, zamiast kostką brukową) było oczywiście sporo turystów, ale już za Spaloną Strażnicą zrobiło się dużo luźniej. Po drodze na nocleg mogliśmy podziwiać widok na Mały Staw, Samotnię, Strzechę Akademicką i Śnieżkę, mijaliśmy również ruiny schroniska im. Księcia Henryka.

Nasz nocleg zarezerwowaliśmy w Szpindlerowej Boudzie i niech nie zmyli was nazwa (bouda znaczy tyle co schronisko), bo Szpindlerowa to tak naprawdę trzy(i pół?)gwiazdkowy* hotel z basenem. Opcja naprawdę schroniskowa znajduje się 100 metrów od Szpindlerowej Boudy, po polskiej stronie granicy i nazywa się Schronisko PTTK Odrodzenie. W tym samym miejscu jest też Guesthouse Dependance, więc opcji jest naprawdę sporo, a jeśli wziąć pod uwagę mnogość hoteli przy drodze wijącej się w dół w stronę Szpindlerowego Młyna, to o nocleg można być spokojnym. Jeśli chodzi o sam nocleg w Szpindlerowej, to był naprawdę przyzwoity, ale na kolację polecamy wybrać się do Odrodzenia. W Szpindlerowej w porze obiadokolacji nie można wykupić pojedynczego dania, jedynie otwarty bufet za około 70 zł/os. Fajna opcja, jeśli nie jedliście cały dzień, ale gdy macie po prostu ochotę na lekką kolację, to jest to oczywiście strata pieniędzy.

Cała trasa pierwszego dnia zajęła nam 7 godzin i 10 minut, czyli praktycznie tyle, ile wskazywała mapa, ale biorąc pod uwagę godzinną przerwę w Domu Śląskim oraz kilka przerw na jedzenie i zdjęcia po drodze, czas samego marszu był w rzeczywistości dużo krótszy.

Odcinek 2:

Rano skorzystaliśmy z hotelowego śniadania (wliczone w cenę noclegu) i o 8 wyszliśmy na szlak. Wszystkie chmury z wczoraj zniknęły, a dla nas zostały piękne widoki na najlepszym (naszym zdaniem) kawałku trasy. Aż do Śnieżnych Kotłów maszerowaliśmy sami – po drodze mijaliśmy kilkanaście osób idących w przeciwnym kierunku (w tym grupę Czechów, niewiadomego nam wyznania, którzy odprawiali w kręgu jakiś religijny rytuał przy jednej z formacji skalnych), podczas postojów nas również mijały pary lub małe grupki wędrowców. Mimo to przez większość czasu mogliśmy w ciszy i spokoju podziwiać widoki. Czuliśmy się jak królowie – w Tatrach dla takich wrażeń, musielibyśmy wyjść na szlak przynajmniej o 5.

Nasz trasa drugiego dnia była podzielona na trzy wyraźne kawałki. Najpierw wygodna szutrowa i asfaltowa ścieżka ze Szpindlerowej do Petrovej Boudy, potem wyłożona kamieniami, nieco nierówna, ścieżka z Petrovej do Śnieżnych Kotłów i wreszcie prawdziwa piesza autostrada z Kotłów do samej Szrenicy. Widoki były po prostu fantastyczne, a moim zdaniem najpiękniejszy jest Wielki Szyszak i wrzosowiska dookoła niego. Naprawdę warto wyjść na szlak wcześniej i podziwiać krajobraz bez zbędnych tłumów.

Kilkanaście minut za Śnieżnymi Kotłami i RTONem szliśmy już w tłumie. Coraz częściej spotykaliśmy ludzi w tenisówkach i z torbami na ramionach (lub nawet torebkami – pozostaje dla mnie zagadką to, jak w takiej małej torebce miałaby zmieścić się woda dla trzech osób, nie mówiąc o apteczce czy jedzeniu). Kilka osób pytało również – „Jak daleko jeszcze do Śnieżnych Kotłów?”. 🙂 Mimo to byłam pozytywnie zaskoczona ogólnym poziomem przygotowania maszerujących. W Tatrach widziałam dużo gorsze przypadki…

O 11:30 byliśmy już na Szrenicy (3,5 godziny vs. 4 godziny z mapy) i jako jedni z nielicznych zjechaliśmy kolejką do Szklarskiej Poręby (jazda wymaga przesiadki, trasa jest podzielona na dwa etapy, ze względu na konieczność zmiany kierunku). Po 12 szliśmy w stronę Placu PKS i o 13 wyjeżdżaliśmy już do Karpacza (w którym zostawiliśmy samochód**).

Łącznie przeszliśmy ponad 30 km i pokonaliśmy prawie 3000 metrów przewyższeń. Niestety szybkie tempo dało mi się we znaki, bo nabawiłam się zapalenia ścięgna (prostownika długiego palców). Po tygodniu od wyjazdu (i oczywiście kuracji lekami przeciwzapalnymi) prawie nie ma już śladu.

Czy coś nas zaskoczyło?

Przede wszystkim baza noclegowa. Na żadnym etapie marszu nie byliśmy dalej niż godzinę marszu od schroniska, a najczęściej było to 20-30 minut. Zagęszczenie schronisk, szczególnie po stronie czeskiej jest (z naszego punktu widzenia) niesamowite. Między innymi dlatego byliśmy w stanie zarezerwować nocleg na kilka dni przed przyjazdem. W Tatrach zdarzało nam się rezerwować nocleg z rocznym wyprzedzeniem (sic!).

Ponadto, do każdego mijanego przez nas schroniska po stronie czeskiej da się… dojechać samochodem. To kolejne zaskoczenie i ważna informacja dla tych, którzy chcieliby podziwiać piękne widoki, ale niekoniecznie chcą się wspinać na samą górę. Nieco poniżej Szpindlerowej Boudy jest nawet przystanek autobusowy.

* z jakiegoś powodu Szpindlerowa Bouda ma trzy duże gwiazdki i jedną małą – jeśli ktoś z was wie, co to oznacza, to prosimy o komentarz 🙂

** polecamy parking miejski w pobliżu Białego Jaru – jest względnie spokojny i nieco oddalony od centrum, co zapewnia wygodny wjazd i wyjazd. Bilety można kupić przez internet lub w automacie na samym parkingu. Z jakiegoś powodu automat nie chciał odczytać naszych kart (coś było nie tak z czytnikiem zbliżeniowym), więc w końcu skorzystaliśmy z opcji internetowej i okazało się, że jest nawet taniej. Dlaczego? W automacie pierwsza doba jest liczona od rana do wieczora, kolejna w nocy, a potem od następnego dnia od rana do wieczora nabija się trzecia (w sumie 75 zł). Przez internet kupiliśmy bilet do północy (25 zł), a o północy kolejny na kolejny dzień (łącznie 50 zł).

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s