Tatry wiosenno-zimowe

Och, czy nie za dużo już tych Tatr na blogu? Wiem, wiem, zrobiło się monotematycznie, ale ten wyjazd był moją kolejną próbą polubienia się z zimową turystyką wysokogórską.

Nieco ponad miesiąc temu byłam na południu kraju na leniwym wyjeździe rodzinnym, ale tym razem wybrałam się w to samo miejsce z zaprzyjaźnionym górołazem. Mieliśmy kilka pomysłów na łatwiejsze i trudniejsze trasy, ale oczywiście ostateczny wybór zostawiliśmy na ostatnią chwilę, kiedy mogliśmy kierować się najświeższymi prognozami pogody oraz aktualnym stopniem zagrożenia lawinowego.

Do Zakopanego przyjechaliśmy w czwartek i pech chciał, że właśnie tego dnia kończyło się pasmo idealnej, bezchmurnej pogody. Jeszcze przed zameldowaniem skorzystaliśmy z ostatnich promieni słońca, żeby podziwiać panoramę z Polany Rusinowej. Najkrótsza trasa z Doliny Filipka to godzina marszu (wg tabliczek) przez las, a nagroda jest naprawdę zacna.

Na kolejny dzień zapowiadała się najlepsza pogoda, więc postanowiliśmy piątek przeznaczyć na najdłuższą z planowanych przez nas opcji, czyli trasę z Doliny Chochołowskiej przez Grzesia na Wołowiec. Niestety trasa z parkingu na Siwej Polanie jest długa i nieco nużąca. Samo przejście do Schroniska na Polanie Chochołowskiej to niemal 4 godziny w obie strony, z czego prawie połowa po asfalcie. Jeśli jednak nie udało się wam zarezerwować miejsca w schronisku, nie ma innego wyjścia.

Pod koniec marca cała dolina była już pełna przekwitających krokusów (w tym roku pierwsze kwiaty pojawiły się w lutym!). Śnieg leżał dopiero na ok. 1300 m n.p.m. i nieco wyżej był już lekko zlodzony. Bez raków czy raczków wchodzenie byłoby mordęgą (choć spotkaliśmy też turystów, którzy się tym nie przejmowali). Wejście na Grzesia (którego szczyt był w ogóle pozbawiony śniegu) nie sprawiło nam większej trudności, ale potem zaczęło się żmudne podejście Długim Upłazem na Rakoń. Tutaj sceneria dookoła była już naprawdę zimowa (choć trafiały się plamy błota i kamieni), a dodatkowo od czasu do czasu zza chmur wychodziło słońce i dość mocno przygrzewało.

Zupełnie się tego nie spodziewałam, ale kiedy dotarłam na szczyt byłam już naprawdę mocno zmęczona. Z tego powodu oraz dlatego, że wyszliśmy na szlak nieco później niż planowaliśmy (o 7 zamiast o 6), postanowiliśmy dojść jedynie do przełęczy pod Wołowcem i zawrócić na Długi Upłaz, żeby zejść do szlaku zielonego w bezpiecznym miejscu (na przełęczy był wyraźny nawis; ktokolwiek próbowałby tam wejść, natychmiast uruchomiłby lawinę). Zejście przebiegło bez problemu; na Wyżniej Chochołowskiej Dolinie spotkaliśmy grupę kursantów odbywającą szkolenie zimowe (akurat ćwiczyli pracę z detektorami lawinowymi), a potem aż do samej Polany Chochołowskiej nie spotkaliśmy żywej duszy. W końcu o 17:30 dotarliśmy na parking. Cała trasa zajęła nam w sumie 10,5 godziny, ale rano spędziliśmy niemal godzinę na śniadaniu w schronisku, a po drodze robiliśmy postoje na zakładanie raków oraz na piknik na Długim Upłazie.

W sobotę zaplanowaliśmy dzień na odpoczynek, czyli krótką pętlę spod Kuźnic przez Nosal, Polanę Olczyską i Wielki Kopieniec do Toporowej Cyrhli. Samochód zostawiliśmy na miejskim parkingu naprzeciwko Równi Krupowej (w weekendy za darmo) tuż przy przystanku, z którego odjeżdżają busiki do Kuźnic (8 zł za dwie osoby zamiast 50 zł za parking w Kuźnicach). Na całej trasie ani przez chwilę nie musieliśmy chodzić po śniegu, mogliśmy za to rozkoszować się iście wiosenną aurą.

Ostatni pełny dzień w Tatrach okazał się najciekawszym i to z kilku powodów. Po pierwsze, w Tatry (przynajmniej na trochę) wróciła zima. Noc przyniosła spore opady śniegu, który był widoczny nawet w Kościelisku. Rano samochód trzeba było nie tylko odśnieżać, ale i skrobać z niego lód. Niedzielę rozpoczynaliśmy z parkingu w Brzezinach, co oznaczało podjazd Drogą Oswalda Balzera (czyli tą prowadzącą do Palenicy Białczańskiej aka asfaltu do Morskiego Oka). Na szczęście pierwsze busiki zaczęły kursować dużo wcześniej niż my, ba, o 6 rano na parkingu była już osoba zbierająca opłaty (30 zł za cały dzień).

Zaczęliśmy podejście do schroniska Murowaniec od razu w raczkach. Śniegu było zadziwiająco dużo, na szczęście już o 6:30 był wydeptany całkiem niezły ślad. Mijało nas również kilku rowerzystów (!) z nartami na plecach. Cóż, pozazdrościć samozaparcia (szczególnie temu, który jechał rowerem bez elektrycznego napędu i z cienkimi oponami). W Murowańcu pozwoliliśmy sobie na półgodzinną przerwę na śniadanie i ruszyliśmy w stronę Karbu z zamiarem wejścia na Kościelec w razie sprzyjających warunków.

Całą drogę do Murowańca towarzyszyło nam słońce i bezchmurne niebo, ale jak tylko wyszliśmy żółtym szlakiem w stronę Zielonego Stawu Gąsienicowego, niebo (oraz oczywiście Kościelec) zasnuły chmury. Wewnętrznie pożegnałam się już ze szczytem zaplanowanym na dziś, ale dobrze wydeptanym szlakiem sprawnie doszliśmy do Stawu i wreszcie do Karbu, a w międzyczasie pogoda znacznie się poprawiła. Wiatr znowu rozwiał chmury i wyglądało na to, że można bezpiecznie się wspinać. Biorąc pod uwagę fakt, że z Kościelca właściwie nie schodzą lawiny (bo stok jest zbyt stromy), a tego dnia (mimo nocnych opadów śniegu) obowiązywała lawinowa 1 (najniższy stopień zagrożenia lawinowego), założyliśmy raki, zamieniliśmy kije trekkingowe na czekany i zaczęliśmy wdrapywanie się na szczyt.

„Wdrapywanie się” to chyba najlepsze określenie całego procesu, bo podejście jest naprawdę strome, szczególnie po schodach ubitych w śniegu, którego było na tyle dużo, że praktycznie nie zdarzyło się to, czego obawiałam się najbardziej, czyli skrobanie rakami po gołej skale (co jest oczywiście niebezpieczne). Całą drogę na szczyt sprzyjała nam dobra pogoda, w dodatku trasa była świetnie wydeptana przez naszych poprzedników i o 12:30 udało nam się stanąć na szczycie Kościelca. Na chwilę wyszło słońce, a chmury pięknie odsłoniły Orlą Perć i Świnicę (z dużą grupą na jej wierzchołku – podczas gdy my na Kościelcu byliśmy sami!). Muszę przyznać, że dla tego widoku warto było się trochę pomęczyć.

Teraz nadszedł czas na najtrudniejszy kawałek całego wyjazdu – zejście z Kościelca do Karbu. Tuż po zejściu z samego czubka zaczęły się silne podmuchy wiatru, który nie dość, że uniemożliwiał marsz, to błyskawicznie zasypywał ślad. Na szczęście nie brakowało osób, które parły do góry, a wydeptane schody były na tyle głębokie, że nawet po zawianiu trasa była jeszcze widoczna. Pół godziny stresu i byliśmy na Karbie. Słońce znowu porządnie przygrzewało i powrót do Murowańca to była czysta przyjemność. Po szybkim obiedzie zostało nam już tylko zejście do parkingu. Przez te kilka godzin duża część śniegu zdążyła się stopić i już w połowie trasy musiałam zdjąć raczki, żeby nie tępiły się na kamieniach. Cały spacer zajął nam 10,5 godziny.

Ten intensywny wyjazd był moim pierwszym pobytem w górach wiosną i tym, co zdziwiło mnie najbardziej, były pustki, zarówno w Zakopanem, jak i w samych Tatrach. Jeszcze w lutym na ulicach, na parkingach, w restauracjach, na szlakach przewalały się masy ludzi. Pod koniec marca miasto i góry były niemal opustoszałe. Muszę przyznać, że byłam zachwycona tym spokojem i stwierdzam, że marcowe Tatry powinnam wpisać na stałe w swój prywatny harmonogram podróżniczy. Wam również polecam sprawdzić ten rejon wiosną.

Dodaj komentarz